z głębszem uczuciem religijnem. Co się tyczy Nowego roku, to wszyscy spodziewali się święcić go na ziemi, a Ben-Zuf nawet obiecał małemu Pablowi i dziewczynce piękną kolendę.
— Powiadam wam — mówił — jakbyście ją mieli w ręku!
Jakkolwiek wydawać się to może rzeczą nieprawdopodobną, przecież w miarę zbliżania się stanowczej chwili, kapitan Servadac i hrabia zupełnie o czem innem myśleli, niż o niebezpieczeństwach spotkania się z ziemią. Chłód, który zapanował w ich stosunku do siebie, nie był udany. Dwa lata, które spędzili razem w dali od ziemi, zaczęły być dla nich jakby snem zapomnianym; teraz mieli stanąć naprzeciw siebie na gruncie realnym. Pewien czarowny obraz wsunął się między nich i nie pozwalał im, jak niegdyś, widzieć siebie wzajem.
I wówczas to przyszło kapitanowi Servadac na myśl, aby dokończyć owego sławnego ronda, którego ostatnia zwrotka pozostawała do dokończenia. Kilka wierszy jeszcze i ten rozkoszny mały poemacik byłby kompletny. Poetę porwała ziemi Gallia, poetę by jej oddawała!
I od czasu do czasu kapitan Servadac przechodził w myśli wszystkie swoje nieszczęśliwe rymy.
Co się tyczy innych mieszkańców kolonii, to hrabia i porucznik chcieli co najspieszniej znaleźć się na ziemi, a Rosyanie mieli jednę tylko myśl: iść za swoimi panami, gdziekolwiek się im podoba ich poprowadzić.
Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/249
Ta strona została przepisana.