Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/250

Ta strona została przepisana.

Hiszpanom tak dobrze było na Gallii, że chętnie by tam byli przepędzili i resztę dni swoich. Ale wreszcie i Negrete wraz z ziomkami swymi nie bez pewnego zadowolenia ujrzeliby równiny Andaluzyi.
Co się tyczy Pabla i Niny, byli oni zachwyceni powrotem na ziemię wraz ze wszystkimi, ale pod warunkiem, że się nigdy nie rozłączą.
Zostawał jeden tylko malkonent, zapamiętały Palmiryn Rosette. Nie wychodził on z gniewu, klął się, że nie wsiądzie do łodzi balonowej. Nie! utrzymywał, że nie opuści swego komety. Dniem i nocą prowadził swoje badania astronomiczne. Ach, jakże mu brakowało nieodżałowanej jego lunety! Oto Galia miała wejść w wąską strefę gwiazd spadających! Czyż nie było tam ciekawych objawów do obserwowania, czyż nie przedstawiała się sposobność zrobienia jakiegoś odkrycia.
Palmiryn Rosette, zrozpaczony, użył wówczas heroicznego środka, rozszerzając źrenice swych oczu, ażeby niemi choć trochę zastąpić potęgę optyczną utraconej lunety. Do rozszerzenia źrenic użył belladony, której dostał w apteczce Ula Niny i patrzał w niebo, patrzał niemal aż do oślepnięcia. Ale jakkolwiek światło wskutek tego silniej się odbijało na siatce jego oczu, nic on nie widział, nic nie odkrył!
Ostatnie dni przeszły w podraźnieniu gorączkowem, od którego nikt nie był wolny. Porucznik Prokop pilnował ostatnich szczegółów wyprawy. Dwa niskie maszty Dobryny, utkwione na płaszczyźnie, służyły za podporę dla olbrzymiej mongol-