Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/259

Ta strona została przepisana.

— Montmartre! — zawołał Ben-Zuf.
I nie należało dowodzić ordynansowi kapitana Servadac, że nie mógł z tak daleka dojrzeć swego ulubionego wzgórza!
Co się tyczy Palmiryna Rosette, to ten, wychyliwszy głowę za krawędź łodzi, wlepiał wzrok swój w opuszczoną Gallię, która się unosiła o dwa tysiące pięćset metrów pod nim. Nie chciał on nawet patrzeć na ziemię, która go przywoływała do siebie, i obserwował tylko swego kometę, żywo oświeconego w powszechnej irradyacyi przestrzeni.
Porucznik Prokop, z chronometrem w ręku, liczył minuty i sekundy. Ognisko, od czasu do czasu podsycane z jego rozkazu, utrzymywało ciągle mongolfierkę w należytej strefie.
Wszakże w łodzi mało mówiono. Kapitan Servadac i hrabia chciwie spoglądali na ziemię. Mongolfierka, w stosunku do ziemi, znajdowała się trochę z boku, ale z tyłu za Galią, tak że kometa miał przedtem niż balon zetrzeć się z ziemią — okoliczność korzystna, gdyż tym sposobem balon, wślizgując się w atmosferę ziemską, narażony był na mniejsze niebezpieczeństwa.
Ale gdzie miał upaść?
Czy na ląd? A w takim razie, czy ten ląd dawał jakieś środki do życia? Czy łatwą mogła być ztamtąd komunikacya z zamieszkaną częścią globu?
Czy na morze? A w takim razie, czy można było liczyć na cud, że zjawi się jakiś okręt i ocali rozbitków?