Który wbrew wszelkim prawidłom romansu nie kończy się małżeństwem bohatera.
— Ach, mój kapitanie, to Algier!
— I Mostaganem, Ben-Zufie!
Te dwa wykrzykniki wyrwały się naraz z ust kapitana i jego ordynansa, gdy wraz z towarzyszami swymi odzyskali przytomność.
Cudem jakimś, jak wszystkie cuda niewytłómaczonym, byli zdrowi i cali.
„Mostaganem, Algier!“ — powiedzieli kapitan Servadac i jego ordynans — i nie mogli się omylić oni, którzy przez wiele lat stali załogą w tej części prowincyi.
Powracali więc prawie na to samo miejsce zkąd byli porwani, powracali po dwuletniej podróży po świecie słonecznym.
Dziwny przypadek — jeżeli to był przypadek — ziemia bowiem i Galia spotkały się w tej samej sekundzie, w tym samym punkcie ekliptyki — sprowadzał ich do miejsca ich odjazdu.
Znajdowali się mniej jak o dwa kilometry od Mostaganem.
W pół godziny potem kapitan Servadac i wszyscy jego towarzysze wchodzili do miasta.
Musiało to ich bardzo dziwić, że wszystko na powierzchni ziemi zdawało się spokojnem. Ludność algierska spokojnie się oddawała swoim zajęciom zwyczajnym. Zwierzęta, niczem nie spłoszone, gryzły trawę nieco wilgotną od rosy styczniowej. Musiało być koło godziny ósmej rano.