Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/266

Ta strona została przepisana.

Nazajutrz mała kolonia rozdzieliła się, Rosyanie z hrabią i porucznikiem Prokopem powrócili do Rosyi, a Hiszpanie do Hiszpanii, gdzie wspaniałomyślność hrabiego miała ich na zawsze zabezpieczyć od niedostatku. Wszyscy ci poczciwcy żegnali się z sobą, osypując się wzajem oznakami najszczerszej przyjaźni.
Co się tyczy Izaaka Hakhabuta, to ten, zrujnowany stratą Hanzy i pozostawieniem na komecie złota i srebra, znikł gdzieś bez wieści. Prawda nakazuje wyznać, że nikt się nie upominał o niego.
— Stary łotr — powiedział pewnego razu Ben-Zuf — musi się pokazywać w Ameryce jako upior wracający ze świata słonecznego!
Pozostaje kilka słów o Palmirynie Rosette. Jego, jak to łatwo się domyśleć, żaden wzgląd nie mógł skłonić do milczenia. Więc mówił!... Zaprzeczono istnienia jego komety, którego żaden astronom nie był dostrzegł na horyzoncie ziemskim. Nie był też on zapisany w katalogu rocznika astronomicznego. Trudno sobie wyobrazić, do jakiego stopnia doszła wówczas wściekłość gniewliwego profesora. We dwa lata po powrocie wydał gruby memoryał, zawierający w sobie obok elementów Gallii opowiadanie własnych przygód Palmiryna Rosette.
Wówczas w uczonej Europie podzieliły się zdania. Jedni, w wielkiej liczbie, byli przeciw. Drudzy, w małej liczbie, za astronomem.
Pewna odpowiedź na ten memoryał — a była to prawdopodobnie najlepsza odpowiedź, jaką można było wymyśleć — sprowadziła całą