się tak, jak wszystkie ciała niebieskie bujające w przestrzeni.
— Eh! zawołał Michał Ardan, co to jest! Czy drugi pocisk?
Barbicane nic nie odpowiedział. Ukazanie się tego ciała ogromnego dziwiło go i niepokoiło zarazem. Obawiał się spotkania mogącego sprowadzić skutki nader opłakane: bo albo pocisk mógł być zepchniętym ze swej drogi, albo też potrącony mógł utracić swój pęd i spaść na ziemię, lub nareszcie mógł być gwałtownie porwanym siłą przyciągającą owej asteroidy.
Prezes Barbicane szybko myślą przebiegał następstwa tych trzech przypuszczeń, które w ten lub ów sposób mogły fatalnie zniweczyć całe jego przedsięwzięcie. Towarzysze jego w milczeniu spoglądali w przestworze. Przedmiot rósł w miarę zbliżania się, a skutkiem pewnego złudzenia optycznego, zdawało się że pocisk pędzi naprzeciw niego.
— Na wszystkie bogi, krzyknął Michał Ardan, dwa pociągi blizkie spotkania.
Instynktownie podróżnicy w tył się cofnęli. Przestrach ich był nadzwyczajny, ale nie trwał długo: kilka sekund zaledwie. Asteroida przeszła o kilkaset metrów od pocisku i zniknęła, nietyle przez szybkość biegu, ile raczej dla tego, że strona jej nie zwrócona ku księżycowi, zmięszała się nagle z ciemnością przestrzeń zalegającą.
Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/033
Ta strona została przepisana.