chodziła parująca atmosfera globu ziemskiego, wyraźnie przeciskały się przez szybę, zalewając powietrze nazewnątrz pocisku srebrzystemi odbłyskami Czarne chmury zalegające firmament, powiększały jeszcze blask księżyca; który w tej próżni eterycznej nierozpuszczalnej, nie przyćmiewał gwiazd sąsiednich. Tak oglądane niebo, przedstawiało widok zupełnie nowy, jakiego oko ludzkie nigdy się domyślać nawet nie mogło.
Łatwo zrozumieć, z jaką ciekawością i zajęciem odważni podróżnicy przypatrywali się gwieździe nocy, temu upragnionemu celowi swej podróży. Satelita ziemi w biegu swym postępowym zbliżał się nieznacznie do zenitu, punktu matematycznego, do którego miał dojść w dziewięćdziesiąt sześć godzin później. Jego góry, jego płaszczyzny, cała jego wypukłość nie przedstawiały się ich oczom czyściej, aniżeli gdyby go byli obserwowali z jakiegobądź punktu na ziemi; ale światło jego, w próżni nadzwyczajnie się natężyło. Tarcza błyszczała jak zwierciadło platynowe. Podróżnicy zapopomnieli zupełnie o ziemi z pod nóg im uciekającej.
Kapitan Nicholl najpierwszy zwrócił uwagę na znikłą kulę ziemską.
— Tak jest, mówił Ardan, nie bądźmy dla niej niewdzięczni. Gdy ją opuszczamy, to niech przynajmniej ostatnie nasze spojrzenia ku niej się zwrócą Chciałbym jeszcze raz ją ujrzeć, zanim nie zniknie mi całkiem z oczu.
Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/036
Ta strona została przepisana.