stworza międzyplanetarne, staniesz się może matką psów księżycowych! — ty, która tam wysoko usprawiedliwisz może te wyrazy Toussenel’a: „Na początku Bóg stworzył człowieka, a widząc go tak słabym, dał mu psa!“ — Pójdź tu, pójdź Djano!
Djana pełzała pomaleńku, skomląc żałośnie.
— Ślicznie to, mówił Barbicane, widzę Ewę, ale gdzież jest Adam?
— Adam! rzekł Michał, i on musi tu być także. Musi tu gdzieś być! trzeba go zawołać! Satelita! tu! Satelita!
Lecz Satelita się nie pokazał, a Djana skomleć nie przestawała. Przekonano się jednak, że nie była skaleczoną, a kawałek apetycznego pasztetu ukoił jej skargi.
Zdawało się że Satelita przepadł bez wieści; długo trzeba było szukać, zanim go znaleziono w jednej z górnych przegród pocisku, gdzie go wstrząśnienie gwałtownie wrzuciło. Biedne stworzenie mocno stłuczone, było w stanie godnym politowania.
— Aj do licha! Michale, — twoje projekta aklimatyzacyjne wniwecz pójdą.
Wyciągnięto biednego psa ostrożnie. Łeb miał mocno potłuczony o sklepienie pocisku, i zdawało się że trudno go będzie przyprowadzić do przytomności. Położono go jednak wygodnie na poduszce, gdzie dopiero dał znak życia.
Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/043
Ta strona została przepisana.