wyborniejszych okazów bydła Pampasów[1]. Po buljonie nastąpiły apetyczne plastry befsztyku tak kruche i soczyste, jakby wyszły z pierwszej kuchni angielskiej. Michał, człowiek z bujną imaginacją, twierdził nawet że befsztyk jest „ze krwią“.
Po mięsie podano jarzyny w konserwach, świeższe według słów Ardana, od naturalnych, a na końcu po filiżance herbaty z grzankami maślanemi na sposób amerykański. Herbata była najwyższego gatunku; kilka jej skrzynek znakomity pewien kupiec ofiarował na użytek naszych podróżników.
Na zakończenie uczty, Michał Ardan wydobył buteleczkę, która „przypadkiem“ zawędrowała do spiżarni; trzej przyjaciele wznieśli toast na intencję związku ziemi z jej satelitą.
I jakby nie dość jeszcze było szlachetnego napoju zrodzonego na pagórkach Burgundji, słońce chciało także hołd swój złożyć, przyłączając się do toastu. Pocisk wierzchołkiem swym w tej chwili wynurzył się z ostrokręgu cienia rzucanego przez glob ziemski, a promienie słońca padły prosto na spodnią tarczę pocisku pod kątem utworzonym przez orbity[2] księżyca i ziemi.
— Słońce! wykrzyknął Ardan.
— Spodziewałem się tego, odpowiedział Barbicane.