żoną, ciągnącą się prawdopodobnie aż do punktu równego przyciągania, w którym zobojętniają się wpływy ziemi i księżyca.
Taki tylko wniosek mogli wyprowadzić podróżnicy z obserwacij przez siebie dokonanych.
A więc pytania jak grad się posypały.
— Gdy więc staniemy w tym punkcie, cóż się z nami stanie? zapytał Ardan.
— Niewiadomo, odrzekł Barbicane.
— Ale ja sądzę że można robić przypuszczenia.
— Dwa mianowicie, odpowiedział Barbicane. Albo szybkość pocisku będzie wtedy niedostateczną, i pozostanie on na zawsze nieruchomym na tej linij podwójnego przyciągania.....
— Wolę już drugie przypuszczenie, jakiekolwiek ono będzie, dokończył Michał.
— Albo też, prędkość jego będzie dostateczną, mówił dalej Barbicane, i wtedy rozpocznie on nanowo swą drogę eliptyczną, aby tak przez wieki krążyć naokoło księżyca.
— To także nienazbyt pocieszające, rzekł Michał. Zostać uniżonymi sługami satelity, którego przywykliśmy sami za sługę swego uważać! I to taka przyszłość nas czeka?
Barbicane i Nicholl nic nie odpowiedzieli.
— Milczycie? wołał niecierpliwy Ardan.
— Nie mamy co odpowiedzieć, rzekł Nicholl.
— Nic na to zaradzić nie można?
Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/237
Ta strona została skorygowana.