Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/245

Ta strona została przepisana.

— Cóż znowu, zawołał Michał Ardan.
— Czterdzieści godzin już ani oka nie zmrużyliśmy, rzekł Nicholl. Sen kilkogodzinny powróci nam siły.
— Nigdy! odpowiedział Ardan.
— Dobrze więc, odparł Nicholl, niech każdy postępuje według swej woli, — ja się spać kładę!
I wyciągnąwszy się na sofie, Nicholl niedługo chrapał jak kula czterdziesto ośmio funtowa.
— Nicholl ma zupełną słuszność, rzekł wkrótce Barbicane. Pójdę za jego przykładem.
W kilka minut potem, basem swoim wtórował barytonowi kapitana.
— Doprawdy, rzekł Michał Ardan zostawszy sam, ci ludzie praktyczni mają niekiedy pomysły nieznośne.
To powiedziawszy, wyciągnął długie swe nogi, ręce pod głowę położył, i usnął za przykładem swych towarzyszy.
Lecz sen ich nie mógł być ani długim, ani spokojnym. Umysł tych trzech ludzi zanadto był skłopotany, i rzeczywiście, w kilka godzin potem, około siódmej nad ranem, wszyscy trzej jednocześnie na równe zerwali się nogi.
Pocisk oddalał się wciąż od księżyca, coraz więcej przechylając ku niemu swój koniec stożkowy. Zjawisko to trudne było do zrozumienia aż dotąd, lecz zarazem posługiwało ono zamiarom Barbicane’a.
Za siedmnaście godzin miała nastąpić chwila działania.