przy zamaszystem wywijaniu żelazną ręką, stawały się prawdziwie groźnemi, i niebezpiecznemi.
W tej chwili służący Belfasta wszedł na platformę (była dziesiąta godzina wieczór), i oddał mu depeszę. Był to telegram dowódcy korwety Susquehanna.
Belfast rozerwał kopertę, przeczytał, i wydał okrzyk zadziwienia.
— Cóż tam? zapytał J.—T. Maston.
— Pocisk!
— No cóż?
— Spadł na ziemię!
Na ten raz J.—T. Maston krzykiem, wyciem prawie, odpowiedział.
Belfast obrócił się do swego przyjaciela. Nieszczęśliwy ten pochyliwszy się nieostrożnie nad rurą metalową, wpadł w ogromny teleskop, aby się stoczyć w przepaść dwustu ośmdziesięciu stóp! Belfast oniemiały rzucił się ku otworowi reflektora.
Odetchnął przecie. J.—T. Maston zahaczył swoją ręką sztuczną o jeden z przedziałów teleskopu, i wisiał tak wrzeszcząc okropnie.
Belfast przywołał swych pomocników i służbę, i z trudem niemałym zdołano wyciągnąć nierozważnego sekretarza klubu puszkarskiego.
Bez wypadku wydobył się na wierzch.
— A gdybym był stłukł zwierciadło, hę?
— Tobyś za nie zapłacił, surowo odpowiedział Belfast.
Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/269
Ta strona została przepisana.