katego, z twarzą wesołą, w rysach której przebijała się pewna przebiegłość, przyjemna wszakże i ujmująca. Człowiek ten przystąpiwszy do niego uchwycił go za obie ręce i uścisnął je z serdecznością, szczerotą i żwawością Francuza. Potem zaczął mówić bardzo prędko, gestykulując przytem z żywością; myśl jego potrzebowała wyjść z jego głowy, jeśli nie miała jej rozsadzić. Jego oczy małe a bystre, jego gęba duża a ruchoma, były niejako klapami bezpieczeństwa, przez które uchodziło to co go przepełniało. Mówił a raczej trzepał językiem tak żwawo, że Shandon nic nie mógł zrozumieć.
Jednakże porucznik poznał niebawem małego gadułę choć go nigdy dotąd nie widział. Gdy zmęczony człowieczek przestał mówić na chwilę, Shandon odgadując w nim gościa listem zapowiedzianego, zawołał:
— Doktór Clawbonny!
— On sam, we własnej osobie, kochany dowódco! Już od kwandransa przeszło szukam cię wszędzie i wszystkich się o ciebie dopytuję! Pojmujesz moję niecierpliwość! jeszcze pięć minut dłużej, a byłbym w rozpaczy! Więc to ty jesteś, ty! dowódca Ryszard! istniejesz naprawdę? nie jesteś mythem! O! podaj, podaj mi rękę twoją, niech ją raz jeszcze uścisnę w mej dłoni! Tak, to jest
Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.1.djvu/033
Ta strona została uwierzytelniona.
25