— Z kim, z kapitanem?
— Z psem-kapitanem, bo to jest jedno i to samo.
Majtkowie spoglądali po sobie, nie wiedząc co odrzec.
— Człowiek czy pies, mruczał Pen przez zęby, zaręczam wam, że się z nim zrobi w tych dniach porachunek.
— Słuchaj Cliftonie, mówił Bolton zupełnie poważnie, czy ty mniemasz, że ten pies jest naprawdę kapitanem, jak Johnson żartem powiedział?
— Naturalnie, odparł Clifton z przekonaniem; i gdybyście się zastanawiali tak jak ja, tobyście spostrzegli szczególne zachowanie się tego zwierzęcia.
— A cóż ty widziałeś? mówże!
— Czyście nie zauważyli z jaką on powagą spaceruje po pomoście kapitańskim i rozpatruje się w ożaglowaniu statku, jakby był deżurnym?
— To prawda, rzekł Gripper; ja nawet spotkałem go pewnego wieczoru wspiętego przedniemi łapami na kole sterniczem.
— Nie może być! zawołał Bolton.
— A teraz drugie; czyż nie wychodzi on nocą na pola lodowe, nie obawiając się niedźwiedzi, ani cierpiąc od mrozu?
— I to prawda, wtrącił Bolton.
Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.1.djvu/093
Ta strona została uwierzytelniona.
85