kich cech odrębnych, po którychby drogę powrotną można było poznać.
Biała ta pustynia ciągle zmieniała swe zewnętrzne pozory. Doktór dziwił się szczególnym skutkom łamania się światła; gdzie się zdawało, że dosyć krok jeden zrobić, potrzeba ich było pięciu, albo odwrotnie, a w każdym razie groziło upadnięcie. Niekoniecznie niebezpieczne ono być musiało, ale bardzo przykre, bo lód był twardy, a ostry jak szkło strzaskane.
Shandon i jego towarzysze poszukiwali przejścia dogodnego; o trzy mile od statku spotkali górę lodową mogącą mieć trzysta stóp wysokości; wdarli się na nią choć nie bez trudu. Ztamtąd wzrok ich objął obszary lodu podobne do olbrzymiego grodu w ruinach; leżały tam wszędzie obeliski strzaskane, wywrócone wieże, pałace zdruzgotane jednem wstrząśnieniem. Prawdziwe chaos! Słońce ociężale się wlekło na około tego najeżonego widnokręgu i rzucało ukośne promienie, a chłodne, jak gdyby między niem i powierzchnią którą oświecało, było coś co cały jego cieplik chłonęło w siebie. Morze zdawało się ujęte snem lodowym do ostatnich granic wzroku.
— Jak my tędy przejdziemy? zapytał doktór.
Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.1.djvu/120
Ta strona została uwierzytelniona.
112