mina wylatujący z niesłychaną szybkością rwany był ku wschodowi. Okręt posuwał się prawie na los szczęścia między krami wzruszonemi burzą, barometr spadł na dwadzieścia dziewięć cali. Trudno było utrzymać się na pokładzie, to też wszyscy wolni od służby schronili się pod pomost. Ale Hatteras, i Shandon pozostali na pomoście kapitańskim, mimo zamieci śniegu z deszczem; przyłączył się do nich i doktór, dla tego właśnie, że była to jedna z największych przykrości na jaką mógł się w ową chwilę narazić. Zaledwie widzieć się można było, taka panowała ciemnica, a rozmawiać w takim trzasku i łoskocie jaki panował wówczas, niepodobna było. Każdy też zachował swe myśli w sobie.
Podług obliczeń Hatterasa okręt powinienby dojść do końca tego przejścia około szóstej w wieczór; to też usiłował przebić mgłę wzrokiem, żeby się tego końca ciaśniny dopatrzeć. Ale w tej chwili właśnie, morze zdawało się zewsząd zamknięte; kazał więc zarzucić kotwicę na jedną z gór lodowych. Czas był okropny; obawiać się należało żeby się Forward nie zerwał z łańcuchów, albo żeby góra do której był przyczepiony, parta wichrem zachodnim, nie odłączyła się od lądu i nie pociągnęła z sobą brygu. Oficerowie na statku
Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.1.djvu/187
Ta strona została uwierzytelniona.
179