— Nareszcie, wołał niecierpliwy Hatteras, którędyż iść mamy?
— Zejdźmy na dół, rzekł znowu retman, bo może być, że mylę się co do miejsca; przez siedm lat mogłem zapomnieć położenia...
— Zwłaszcza też, dodał doktór, gdy okolica jest tak niezmiennie jednostajną.
— A jednak.... mruczał Johnson.
Shandon nie zwracał żadnej uwagi. Po kilku minutach drogi, Johnson się zatrzymał,
— Nie! zawołał, nie mylę się!
— Jakto, spytał Hatteras, oglądając się dokoła.
— Widzicie panowie tę wyniosłość, rzekł Johnson, wskazując palcem na punkt, gdzie wyraźnie rysowały się trzy małe pagórki.
— Cóż wnosisz z tego, zapytał doktór.
— To są groby trzech marynarzy z osady Franklina! jestem tego pewnym! nie omyliłem się! O sto kroków od tego miejsca powinny być budynki, a jeśli ich niema... to chyba dla tego... że...
Nie śmiał dokończyć. Hatteras poskoczył kilka kroków naprzód, miotany rozpaczliwym niepokojem. Tam powinny były znajdować się owe magazyny upragnione, z zapasami na które on liczył tak wiele. Lecz widać, że rabunek i zniszczenie zniweczyło to co ręka ucywilizowanego człowieka
Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.1.djvu/234
Ta strona została uwierzytelniona.
226