kały naokoło; wznosiły się, padały jedne na drugie i przewracały się, jak ogromne ziarna piasku uniesione siłą huraganu; huk okropny napełniał powietrze.
Oto jest panie Clawbonny, rzekł Johnson do doktora, jedno z największych niebezpieczeństw, jakie nam dotąd groziły.
— Tak, odpowiedział spokojnie doktór, to rzeczywiście jest dość zatrważające.
— Musimy odpierać prawdziwy szturm, rzekł znowu retman.
— Wygląda to jakby wielka gromada zwierząt przedpotopowych, o których jest mniemanie, że kiedyś mieszkały pod biegunem. Zdaje się, że pędzą tu na wyścigi.
— A niektóre z nich, dodał Johnson, uzbrojone są ostremi dzidami, których strzedz się radzę, panie Clawbonny.
— To prawdziwe oblężenie, zawołał doktór; biegnijmy więc na wały!
Poskoczył na tył okrętu, gdzie cała załoga z drągami żelaznemi i lewarami gotowała się na odparcie tego strasznego napadu. Lawina nadbiegała rosnąc na wysokość podbieranemi przez nią lodami. Z rozkazu kapitana, z dział będącego na przodzie okrętu strzelano kulami do góry lodowej.
Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.1.djvu/270
Ta strona została uwierzytelniona.
262