ny północy: następnie nabarwiona ta przestrzeń przybierała kształt foremny opaski blado-żółtawej, której krańce zdawały się być wygięte w łuk ponad lodową płaszczyzną. Zwolna ta smuga światła wznosiła się ku niebu w kierunku południka magnetycznego i tam wyglądała jakby poprzepasywana wstęgami czarnemi; wytryski materyi świetlanej wydłużały się wówczas, to zmniejszając, to znowu zwiększając swój blask zwyczajny; meteor przybywszy do swego zenitu, najczęściej składał się z wielu łukow, kąpiących się w różowej, żółtej, lub zielonej fali światła. Widok to był olśniewający, nieporównany. Potem wszystkie te jasne łuki skupiały się w jeden punkt i tworzyły wieńce o niebiańskiej barw obfitości. Nakoniec świetna zorza bladła stopniowo, natężone promienie rozlewały się w światełko coraz bledsze, coraz mniej wyraźne, aż nareszcie cudne zjawisko osłabłe, gasło i rozpłynęło się powoli w ciemnych obłokach południa. Niedalej jak w odległości ośmiu stopni od bieguna, można nabrać dokładnego wyobrażenia o czarodziejskiej piękności tego widoku. Zorza północna widziana w klimacie umiarkowanym, nie daje żadnego pojęcia o tym cudzie natury, który Opatrzność zachowała dla samych tylko stref podbiegunowych.
Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.1.djvu/303
Ta strona została uwierzytelniona.
295