Po upływie pięciu minut, rzekł on sam do siebie:
— Długo tak być nie może! szczególny to klimat, i za wiele w nim niespodzianek! Nie wiadomo na co liczyć za chwilę, żeby już nie mówić o tych igiełkach lodowych, które twarz kaleczą. Hop! hop! kapitanie.
Lecz nie odebrawszy i tym razem żadnej odpowiedzi, wziął się do nabijania swej strzelby, przyczem mimo grubych rękawic, parzył sobie ręce od zimna lufą żelazną. W tem spostrzegł nieopodal siebie poruszającą się jakąś massę niewyraźną.
— Przecież! zawołał, Hatteras! Bell! Simpson! Czy to wy? — odpowiedzcie.
Za całą odpowiedź słyszeć się dało przygłuszone mruczenie.
— Co to być może! pomyślał doktór.
Massa tymczasem zbliżała się coraz bardziej i coraz wyraźniej kształty jej się rysowały. Myśl straszna trwogą przejęła doktora.
— Niedźwiedź! wyszeptał z cicha.
Rzeczywiście musiał to być niedźwiedź ogromny, który zabłąkawszy się wśród mgły panującej, chodził tu i owdzie i mógł zetknąć się z podróżnymi, nie domyślając się bynajmniej bytności ich w tem miejscu.
Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.1.djvu/339
Ta strona została uwierzytelniona.
331