wspaniały krąg jasny; atmosfera naokoło rozjaśniła się, a wierzchołki licznych gór lodowych zdawały się wypływać z owej pary zmarzniętej, jakby z płynnego srebra. Podróżni znajdowali się w obrębie koła mającego około pięćdziesięciu mniej więcej łokci średnicy. Przy czystości wyższych warstw powietrza i przy temperaturze bardzo mroźnej, dźwięki mowy z łatwością mogły być słyszane ze szczytów lodowych, na które każdy z podróżnych nie słysząc odpowiedzi na swe odezwy, wdrapał się, by się z mgły wydostać.
— A gdzie sanie? zapytał kapitan.
— Tam na dole o ośmdziesiąt stóp pod nami, odpowiedział Simpson.
— Nie popsute?
— Bynajmniej.
— A niedźwiedź? spytał znowu doktór.
— Jaki niedźwiedź? odrzekł Bell.
— Niedźwiedź któregom spotkał i który o mało że nie roztrzaskał mi czaszki.
— Niedźwiedź! zawołał Hatteras, więc zejdźmy na dół.
— To znowu się pogubimy, i znów będziemy się szukać, mówił doktór.
— A jeśli się niedźwiedź rzuci na psy nasze? zauważył Hatteras.
Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.1.djvu/341
Ta strona została uwierzytelniona.
333