Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.1.djvu/358

Ta strona została uwierzytelniona.

O trzeciej godzinie rano, wśród najsilniejszej burzy wypadła na doktora kolej odbywania straży; stał on właśnie oparty w kąciku, gdy zwrócił jego uwagę żałosny jęk Simpsona. Podszedł do niego, uderzając głową o zlodowaciałe sklepienie przytułku, ale nie zważał na to, i zaczął nacierać choremu spuchnięte i posiniałe nogi. Czyność ta trwała około kwadransa. Gdy chciał powstać, uderzył silnie głową o sklepienie lodowe; podniosłszy rękę do głowy, uczuł że sklepienie to opada widocznie coraz bardziej.
— Wielki Boże, zawołał, przyjaciele wstawajcie!
Na ten krzyk Hatteras i Bell powstając, także głowami uderzyli o sklepienie; ciemność głęboka zaległa na około.
— Lód przygniecie nas swym ciężarem! uciekajmy! uciekajmy! wołał doktór.
I wszyscy trzej ciągnąc za sobą Simpsona przez ciasny otwór, wydobyli się z tej niebezpiecznej kryjówki w samą porę, bo zaraz potem z trzaskiem zwaliły się bryły lodu, niedokładnie spojone z sobą.
Nieszczęśliwi podróżni znaleźli się na mrozie i w pośród burzy bez żadnego schronienia. Hatteras chciał co prędzej ustawić namiot; ten jednak