Pierwsza to była ofiara zabójczego klimatu; on pierwszy nie miał już nigdy zawinąć do portu, on pierwszy po nieopisanych cierpieniach, przypłacił życiem zacięty upór kapitana. Śmierć ta oskarżała go o morderstwo, lecz i tym razem jeszcze Hatteras nie skłonił głowy przed oskarżeniem, a pomimo to łza płynąca z jego powieki, zmarznięta zawisła na bladem jego obliczu.
Doktór i Bell patrzyli na niego z pewnym rodzajem przerażenia.
Wsparty na swym długim kiju, z głową ku ziemi pochyloną, wyglądał jak duch tych krain podbiegunowych, nieugięty wśród rozszalałej natury, groźny w swej strasznej nieruchomości. W takiej postawie, jakby wyzywając burzę wrzącą około niego, stał Hatteras aż do ukazania się pierwszych blasków świtania, zuchwały, zacięty, niepowściągniony.
Około szóstej godziny z rana, wiatr ucichł nieco a zwracając się nagle na północ, rozpędził chmu-