Chciał się on przekonać czy pole lodowe na którem przebywali nie ruszyło się z miejsca.
Po upływie pół godziny wrócił, położył się w jednym kącie domku i pozostał nieruchomy, jakim nie bywa człowiek śpiący.
Nazajutrz śnieg znowu bardzo obficie padać począł; doktór szczerze był zadowolony z dokonanych dnia poprzedzającego poszukiwań, bo wkrótce gruba na trzy stopy, biała powłoka okryła całą przestrzeń pól lodowych, a pod nią znikł wszelki ślad wybuchu.
Tego dnia niepodobieństwem było wyjść na powietrze; na szczęście mieszkanie było dość wygodne, przynajmniej jak dla ludzi strudzonych. Piecyk służył dość dobrze, tylko czasem zadymka wypędzała z niego kłęby dymu do chatki; służył on także do przygotowania gorącego napoju z kawy lub herbaty, których wpływ na człowieka w tym klimacie jest niezmierny.
Rozbitki, bo prawdziwie można ich tak nazywać, używali w swem schronieniu wygód, jakich już nie zaznali oddawna; dla tego też myśleli tylko o teraźniejszości, o tem dobroczynnem cieple, o wypoczynku czasowym, zapominając o przyszłoci grożącej im śmiercią.
Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.2.djvu/018
Ta strona została uwierzytelniona.
16