Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.2.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.
107

Mróz był suchy, lecz dokuczliwy, pomimo powietrza bardzo spokojnego. Myśliwcy skierowali się ku przylądkowi Waszyngtona, z łatwością stąpając po stwardniałym śniegu. Przylądek odległym był od Szańca Opatrzności o trzy mile; przestrzeń tę przebyli w ciągu pół godziny. Duk biegał naokoło, wietrząc zwierzynę.
Wybrzeże pochylało się ku wschodowi, a wysokie szczyty przystani Wiktorya, przeciwnie, ku północy. To naprowadzało na wniosek, że Nowa Ameryka mogła być wyspą; lecz nie o konfiguracyę jej szło w ową chwilę.
Myśliwi szybko szli brzegiem morza, nie napotykając nigdzie ani najdrobniejszych śladów bytności człowieka, słowem, stąpali po dziewiczym gruncie.
Idąc tak ciągle przez trzy godziny, uszli z piętnaście mil drogi, a nawet posiłek spożyli, nie zatrzymując się ani na chwilę. Zdawało się że polowanie będzie bezowocne, bo zaledwie gdzieniegdzie napotykali ślad zająca, lisa, lub wilka; tylko ptaki tak zwane śniegowe (snow-birds) ukazujące się tu i owdzie, zapowiadały powrót wiosny, a z nią i zwierząt północnych.
Trzej podróżni nieraz długo musieli kołować chcąc obejść głębokie parowy i ostre skały łączące