Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.2.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.
114

Zaczęto myśleć o przepędzeniu nocy w domku lodowym i doczekać dnia żeby się łatwiej oryentować, choćby wrócić na brzeg i przy nim posuwać się — lecz doktór nie chcąc niepokoić Hatterasa i Johnsona, nalegał aby iść dalej.
— Duk nas prowadzi, mówił, a Duk omylić się nie może; instynkt jego nie potrzebuje gwiazd i busoli. Idźmy za nim.
Duk biegł naprzód, a podróżni spuścili się zupełnie na jego zmyślność. I nie omylili się, bo wkrótce na horyzoncie ukazało się żywe światło, którego nie można było wsiąść za gwiazdę, bo ze zbyt niskiej mgły wychodziło.
— Aha! zawołał doktór, otóż i nasza latarnia!
— Czy tak sądzisz? panie Clawbonny, zapytał cieśla.
— Jestem tego pewny. Idźmy śmiało.
I rzeczywiście, im bliżej, tem światło było wyraźniejsze, tak że wkrótce otoczeni zostali atmosferą świetlaną; szli w ogromnym promieniu, a długie cienie daleko padały za niemi na ziemię pokrytą śniegiem.
Zdwoili kroku, i wpół godziny potem znajdowali się już w obrębie Szańca Boskiej Opatrzności.