Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.2.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.
142

to bezczynną samotność, wśród której najlepsze charaktery kwaśnieją.
Nazajutrz rano doktór bardzo wcześnie zerwał się z posłania i najprzód poszedł torować sobie, przez lody nagromadzone, drogę do latarni.
Wiatr zwrócił się na północ; atmosfera była czysta; po stwardniałym śniegu stąpać było można bardzo bezpiecznie.
Wkrótce też i inni wyszli z ukrycia; pierwszem ich zatrudnieniem było, oczyścić dom ze zwalonych na niego śniegów zlodowaciałych. Nie można już było poznać położenia, śnieg wyrównał falistości gruntu, i leżał na piętnaście stóp wysoko, tak że już i budynków nie było widać.
Po dwóch godzinach usilnej pracy, ukazała się nareszcie podstawa granitowa i ułatwionym został przystęp do magazynów i prochowni.
Lecz ponieważ w klimacie tak niestałym poprzednio, stan rzeczy mógł się codzień powtórzyć, zatem znowu do kuchni przeniesiono pewną ilość zapasów żywności. Żołądki przeładowane zbytecznem użyciem mięsa solonego, uczuwały gwałtowną potrzebę świeżego mięsa; postanowiono zatem pomyśleć o zaopatrzeniu śpiżarni czemś urozmaicaącem, i odpowiednie ku temu celowi poczyniono przygotowania.