— Aha! zawołał Johnson z twarzą od radości promieniejącą, fizyka!
— Tak jest, czyż nie mamy tu stosu elektrycznego, i drutów przy nim dość długich, przy pomocy których zapalaliśmy naszą latarnię?
— I cóż z tego?
— To że zapalimy minę w każdej chwili kiedy nam się podoba, i bez żadnego dla nas samych niebezpieczeństwa.
— Hura! niech żyje doktór! krzyknął stary Johnson.
— Hurra! powtórzyli wszyscy towarzysze, nie dbając już o to, że nieprzyjaciel posłyszeć ich może.
Przeprowadzono bezzwłocznie druty elektryczne w galeryi od Domku Doktora, aż do miejsca gdzie mina była przygotowaną, zanurzając końce ich w beczce z prochem, w małej od siebie odległości. O godzinie dziewiątej z rana wszystko było gotowe i w samą porę, bo niedźwiedzie wściekle pracowały nad rozwaleniem lodów.
Doktór uważał tę chwilę za bardzo stosowną. Johnsona postawił w magazynie prochowym i polecił mu pociągnąć mocno sznur od podpory, za danym znakiem, sam zaś zajął miejsce przy stosie elektrycznym.
Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.2.djvu/180
Ta strona została uwierzytelniona.
178