mi odpowiedniej. Doktór zwrócił na to uwagę swych towarzyszy.
— Patrzcie, mówił, czyżby tu od biedy nie mogli osiąść jacy przedsiębiorczy koloniści, przemyślni a wytrwali, którzyby przy pracy zamienili ten kawałek pustyni — nie powiem już na sioło stref umiarkowanych, ale na kraj prawdziwie mieszkalny. Zdaje mi się nawet, że spostrzegam już jakichciś mieszkańców czworonogich. Znają oni dobre miejsca.
— Prawda! są to zające podbiegunowe! zawołał Altamont gotując się do strzału.
— Czekaj! zawołał doktór, poczekaj myśliwcze zapalony! te biedne zwierzątka ani myślą uciekać przed nami. Zostawmy je w spokoju, toć same do nas idą.
I rzeczywiście, trzy lub cztery młode zajączki, skacząc pomiędzy karłowatemi krzewinami i mchem wychylającym się z ziemi, szły prosto do trzech ludzi, których obecność, jak się zdawało, wcale ich nie przestraszała. Jednak naiwne ich miny nie rozbroiły Altamonta.
Piękne te stworzonka podbiegły do nóg doktora, który je głaskał powtarzając:
Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.2.djvu/220
Ta strona została uwierzytelniona.
218