darzył się; tylko Bell rozdarł swoje obuwie śniegowe o wystający ostry brzeg skały.
— Doprawdy, rzekł Johnson, sądziłem, że kto bywał na Merseyu i Tamizie, ten już zna mgłę najgrubszą jaka być może; lecz teraz widzę, że byłem w błędzie.
— Bo też powinnibyśmy, mówił Bell, zapalić pochodnie, jak to robią w Londynie i Liverpoolu.
— A dla czegóżby nie? rzekł doktór, myśl wcale niezła; niewiele to oświeci drogę, ale przynajmniej będzie można widzieć przewodnika.
— Ale zkądże wziąść pochodni? zapytał Bell.
— Zrobimy je z pakuł namoczonych w spirytusie, które zatkniemy na końcach naszych kijów.
— Wyborna myśl, zawołał Johson, i do wykonania wcale nietrudna,
W kwadrans potem podróżni w dalszą puścili się drogę, już przy blasku pochodni, rośzwiecających wilgotną mgły ciemnicę. Ale jeśli z pomocą pochodni łatwiej było trzymać się prostej drogi, to nie można było pośpieszać, bo mgła opadła dopiero 6-go lipca. Wiatr północny zerwał ją z oziębionej ziemi, jakby łachmany podarte.
Zaraz po rozjaśnieniu się atmosfery, doktór zdjął pozycyę i przekonał się, że przez owe dwa dni mgliste robiono zaledwie po ośm mil dziennie.
Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.2.djvu/253
Ta strona została uwierzytelniona.
251