— Idźmy, rzekł Hatteras, idźmy!..
Dalszą mowę przerwał mu krzyk doktora, który na śniegu znalazł przedmiot stanowczo rozstrzygający o pochodzeniu właściciela jego. Było to szkło od lunety kieszonkowej.
— Teraz już ani wątpić nie można o obecności jakiegoś cudzoziemca!...
— A więc naprzód! zawołał Hatteras.
Wyrazy te z taką wyrzekł energią, że wszyscy poszli za nim i sanie znowu posunęły się po śniegu.
Każdy rozpatrywał się w widnokręgu z wytężoną uwagą; jeden tylko Hatteras gniewem przejęty, na nic patrzeć nie chciał. A jednak można było wpaść na gromadę nieznanych ludzi. W położeniu obecnem byłoby nieszczęściem prawdziwem spotkać podróżnych, którzyby uprzedzili Hatterasa na tej drodze nieznanej. Doktora nawet, przy całej jego filozofii, gniewała nieco ta przygoda niepodziewana. Altamont zdawał się także niezadowolniony; Johnson i Bell szeptali pod nosem groźne wyrazy.
— No, śmiało naprzód! rzekł doktór, stawmy czoło losowi.
— Trzeba przyznać, rzekł Johnson, że byłoby nieprzyjemnie być uprzedzonym przez kogoś.
Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.2.djvu/257
Ta strona została uwierzytelniona.
255