Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.2.djvu/258

Ta strona została uwierzytelniona.
256

Odebrałoby to wszelki interes podróżom do bieguna.
— A jednak, dodał doktór, myśl moja daremnie się trudzi nad wytłomaczeniem tego cośmy widzieli. Chciałbym wmówić w siebie, że to nieprawdopodobne, niemożliwe, a nie mogę. Przecież obuwie nie mogło się odbić na śniegu, jeśliby nie było przyczepione do nogi, a noga sama bez reszty ciała przyjść tu także nie mogła. Wybaczyłbym, gdyby to byli Eskimosi, ale Europejczyk!...
— Tak to wygląda, dodał Johnson, jakby ktoś zajął nam łóżka, któreśmy zamówili sobie w oberży na końcu świata.
— No! zobaczymy, rzekł doktór, tylko idźmy.
W ciągu całego tego dnia nie spotkano nikogo w tej części Nowej Ameryki. Wieczorem zatrzymano się na zwykły wypoczynek.
Ponieważ zerwał się mocny wiatr północny, trzeba więc było dla rozbicia namiotu szukać miejsca spokojniejszego w wąwozie. Niebo było groźne; wydłużone chmury szybko przerzynały powietrze bardzo blisko ziemi, szmaty ich wlokły się nieraz po gruncie, a namiot ledwie się opierał dęciu huraganu.
— Piękną będziemy mieli noc! rzekł Johnson po wieczerzy.