Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.2.djvu/259

Ta strona została uwierzytelniona.
257

— Może nie tyle zimną ile hałaśliwą, odpowiedział doktór; trzeba namiot zabezpieczyć dużemi kamieniami.
— Masz słuszność panie Clawbonny, bo Bóg wie gdziebyśmy go znaleźli, gdyby został przez huragan porwanym.
Zrobiono wszystko co było można; zmęczeni podróżni, we śnie próbowali szukać wypocznienia.
Lecz napróżno; wściekła burza z południa na północ przerzucała się z gwałtownością nadzwyczajną; chmury pędzone wiatrem rozchodziły się w powietrzu, jak para wychodząca z kotła pękniętego, ostatnie lawiny pędzone potokami z deszczu powstałemi, spadały z hukiem przez smętne powtarzanym echa. Atmosfera stała się teatrem zaciętej walki wody z powietrzem; ognia tylko brakło, by wdał się do walki żywiołów.
Rozbudzony słuch wyróżniał w tym trzasku ogólnym, szczególne odgłosy; nie mętny łoskot padających ciał ciężkich, ale przenikliwe trzeszczenie ciał które się kruszą. Słychać było wyraźnie trzask krótki i brzmienny, jakby łamiącej się stali, w pośród przeciągłych łoskotów burzy. Korzystając z krótkich chwil spokojniejszych w których huragan zdawał się siły nabierać, aby ją wyzionąć