zdołali zapewne dojść do przystani Altamonta. Na miejscu tem nie postała jeszcze stopa żadnego człowieka.
Doktór trapiony swemi myślami, raz jeszcze chciał okiem rzucić na okolicę. W tym celu wszedł na wyniosłość koło stu stóp wynoszącą; ztamtąd mógł wzrokiem ogarnąć cały horyzont południowy.
Przybywszy na sam szczyt, przyłożył lunetę do oczu; lecz jakże się zdziwił, gdy nietylko w dali na płaszczyznie, ale i wokoło siebie nic nie widział. Nie mogąc pojąć co to znaczy, zaczął oglądać starannie swą lunetę i dostrzegł nareszcie, że brakuje w niej szkła jednego.
— Mój objektyw! — zawołał.
Łatwo pojąć, jakie nagłe rozjaśnienie dokonało się w umyśle doktora; jego okrzyk doszedł do uszu jego towarzyszy, ze zdziwieniem patrzących na zstępującego pędem z pagórka doktora.
— Cóż się tam stało znowu? zapytał Johnson.
Clawbonny zadyszany nie mógł przemówić i słowa. Nareszcie począł jąkać:
— Ślady..... kroki..... oddział.....
— No cóż? wolał Hatteras, czy jacy ludzie obcy tu się znajdują?
Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.2.djvu/266
Ta strona została uwierzytelniona.
264