Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.2.djvu/291

Ta strona została uwierzytelniona.
289

dzi. Clawbonny był w rozpaczy prawdziwej; ukrył twarz w dłoniach i rzewnie płakać począł.
W takiej odległości od lądu, bez wiosła, bez kawałka drzewa, za któryby się uczepić było można, Hatteras żywy nie mógł się dostać do brzegu, i chyba trup jego dotknie ziemi będącej marzeniem całego życia jego.
Po godzinnem poszukiwaniu, trzeba było nareszcie płynąć dalej w stronę północną, walcząc z ostatniemi szałami burzy.
Dnia 11-go lipca, o piątej godzinie rano, fale uspakajały się zwolna, niebo do swej zwykłej podbiegunowej wróciło jasności. W oddaleniu trzech mil najwyżej, ląd w całym blasku się ukazał.
Ziemia ta była niczem innem jak wyspą, albo raczej wulkanem, jak latarnia morska wznoszącym się na północnym biegunie kuli ziemskiej.
Góra w pełnym wybuchu wyrzucała z siebie masę kamieni i skał do białości rozpalonych; ziajania jej podobne były do przyspieszonego oddechu olbrzyma, poruszającego się pod wpływem silnych wstrząśnień. Massy wyrzucane wznosiły się do ogromnej wysokości, wśród słupów płomienia i lawy spływającej po bokach góry, raz wężykowato, wązką smugą, drugi raz w postaci szalonego poto-