dzona, tworzyła z horyzontem kąt, trzymający około jedenastu stopni.
W miarę zbliżania się szalupy, wyspa zdawała się wynurzać powoli z łona oceanu; nie było ną niej najmniejszego śladu wegetacyi, nawet wybrzeży nie było żadnych, boki jej bowiem poziomo prawie zapadały w morze.
— Czy będziemy tu mogli przybić? zapytał doktór.
— Wiatr nas doniesie, odpowiedział Altamont.
— Ależ nie widzę ani kawałka równej płaszczyzny, na której moglibyśmy wypocząć, rzekł doktór.
— To tak się zdaje z daleka, mówił Johnson, ale zaręczam, że będziemy mieli gdzie pomieścić nasz statek, a tego nam tylko potrzeba.
— Płyńmy więc, rzekł doktór smutnie, bo go już tak bardzo nie zajmował ląd podbiegunowy; znalazł go wprawdzie, lecz utracił człowieka który go odkrył.
W odległości pięciuset kroków od skały, morze wrzało pod działaniem ogni podziemnych. Wyspa sama mogła mieć najwyżej ośm do dziesięciu mil obwodu i według obliczeń była bardzo blizką bieguna, jeśli nawet nie przez nią samą przechodziła oś ziemi.
Zbliżywszy się do wyspy, żeglarze spostrzegli ma-
Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.2.djvu/293
Ta strona została uwierzytelniona.
291