leńką przystań, w której szalupa ich bezpieczne znaleźć mogła schronienie. Zwrócili się ku niej, ale serca ich biły silniej z obawy, aby nie napotkali ciała kapitana, wyrzuconego na brzeg przez burzę.
Trudno wszakże było, aby tam trup mógł spocząć, albowiem morze spłukiwało spadzistą skałę; przyległą zaś powierzchnię pokrywała gruba warstwa popiołu, nienaruszona dotąd stopą ludzką, a tak wysoko wyniesiona, że jej bałwany morskie dosięgnąć nie mogły.
Skoro szalupa zawinęła do swego portu, żałosne wycie Duka powiększyło się w dwójnasób. Biedne zwierzę wzywało kapitana swoim niezrozumiałym dla innych językiem; u nielitościwego oceanu, u skał bez echa, domagało się jego powrotu. Biedne psisko szczekało napróżno! Doktór z rozczuleniem głaskał wiernego Duka, gdy nagle tenże, jakby chcąc zastąpić swego pana, gwałtownym skokiem pierwszy wdarł się na skałę, wśród kurzawy popiołu, gęstym otaczającej go obłokiem.
— Duk! pójdź tu! Duk! wołał za nim doktór.
Lecz Duk nie słyszał wołania i popędził dalej. Wtedy przywiązawszy dobrze szalupę, Clawbonny i trzej jego towarzysze wstąpili na ziemię.
Altamont zaczął wdzierać się na dużą gromadę
Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.2.djvu/294
Ta strona została uwierzytelniona.
292