Po tych wyrazach długie nastąpiło milczenie; doktór nie miał odwagi szukać ich znaczenia.
Lecz Hatteras nie dał długo czekać na objaśnienie; głosem, którego porywczość zaledwie powstrzymywał, rzekł.
— Słuchajcie mnie przyjaciele moi! Wieleśmy dotąd zdziałali, lecz wiele jeszcze do zrobienia pozostaje.
Towarzysze kapitana spojrzeli po sobie z wielkiem zdziwieniem.
— Tak! jesteśmy na gruncie biegunowym, ale jeszcze nie u bieguna samego.
— Jakto? spytał Altamont.
— Nie rozumiem! zawołał doktór, obawiający się odgadnąć myśl kapitana.
— Tak jest! rzekł z siłą Hatteras, powiedziałem, że Anglik pierwszy postawi nogę na biegunie’ i Anglik dokona tego.
— Co? zapytał doktór.
— Jesteśmy jeszcze o czterdzieści pięć sekund oddaleni od punktu nieznanego, mówił Hatteras coraz żywiej, a ja pójdę do niego.
— Ależ to szczyt tego wulkanu! zawołał doktór.
— Pójdę!
— To nieprzystępny wierzchołek!
Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.2.djvu/318
Ta strona została uwierzytelniona.
316