Strona:Juliusz Verne-Podróż naokoło świata w 80-ciu dniach.djvu/242

Ta strona została przepisana.

Miał wielką ochotę uściśnięcia dłoni Fixowi, który im się o sanie postarał, lecz jakieś dziwne przeczucie wstrzymywało go.
W każdym razie Obieżyświat nie zapomni nigdy poświęcenia, na jakie się pan jego zdobył, by wyrwać go z rąk Sioux. Stawił on na kartę swe mienie i życie. Nie, o tem sługa jego nigdy nie zapomni.
Podczas, gdy każdy podróżny pogrążony był w swych myślach, sanie mknęły po śnieżnym kobiercu. Po drodze nie spotkano ani miast, ani stacyi, ani fortu nawet. Od czasu do czasu mignęło jak błyskawica jakieś drzewo, którego biały szkielet uginał się pod silnym podmuchem wiatru. Czasami przeleciało stado dzikich ptaków. To znów stada chudych, wygłodzonych wilków, pędząc za saniami, walczyło z ich szybkością. Wtedy Obieżyświat wyczekiwał z rewolwerem w ręku, gotów dać ognia w razie ich zbliżenia się. Gdyby jakiś wypadek zatrzymał w biegu sanie, podróżni mogli być narażeni na napaść ze strony tych dzikich krwiożerczych stworzeń. Ale sanie trzymały się doskonale i wkrótce cała ta wyjąca banda pozostała daleko za nimi.
W południe Mudge rozpoznał po niektórych oznakach zamarznięty brzeg rzeki Platte. Nie powiedział nic, lecz był pewien, iż jeszcze 20 mil, a osiągną stacyę Omaha.