w głąb któréj spieniona rzeka rzuca się z łoskotem. Astronom posunął się za nim. Miejsce to, górujące nad biegiem wód, pozwalało objąć okiem kilkumilową przestrzeń w dół wodospadu.
Przez kilka minut obadwa śledzili pilnie powierzchnię rzeki, która o ćwierć mili poniżéj przybierała znowu postać gładkiego zwierciadła. Na osamotnionych jej falach nie widać było ani łodzi europejskiéj, ani czółen krajowców.
Była godzina trzecia z południa; w miesiącu styczniu, który tutaj zupełnie odpowiada naszemu lipcowi, upał był nie do zniesienia. Pod dwudziestym dziewiątym równoleżnikiem szerokości południowéj, promienie słońca padające prawie pionowo, palą nieznośnie. Upał dochodził w cieniu do stu pięciu stopni Farenhejta[1], łagodził go jedynie słaby wietrzyk zachodni; gdyby nie to, byłby nie do wytrzymania dla każdego innego człowieka, wyjąwszy Bushmana. Ale i młody uczony, budowy zawiędłéj, jakoby z samych nerwów i kości złożonéj, wcale nie cierpiał. A zresztą gęste sklepienie gałęzistych drzew, zwieszających się aż ponad otchłań, nie dopuszczały promieniom słonecznym przypiekać naszych podróżników. Pora to najgorętsza w całym dniu; podczas niéj wszelkie stworzenie kryje się przed skwarem — ptak w gałęziach drzew, zwierz w gęstych zaroślach, i gdyby nie huk wodospadu, panowałaby tutaj głucha cisza.
Po dziesięciu minutach daremnego śledzenia, nic nie dostrzegłszy, Mokum gwałtownie uderzył nogą w ziemię, a zwróciwszy się do Williama, z niecierpliwością zawołał:
— A jeżeli nie przybędą? to cóż?
— Ależ przybędą, mój dzielny myśliwcze! Są to astronomowie, a więc ludzie nadzwyczaj słowni i punktualni, jak gwiazda przechodząca przez południk. Cóż wreszcie możesz im zarzucić: powiedzieli, że przybędą w końcu stycznia. Dziś dwudziesty siódmy, a zatém mają jeszcze cztéry dni czasu.
— A jeżeli te cztery dni miną, a oni nie przybędą?
- ↑ 3225 R. lub 4055 Cel.