Strona:Juliusz Verne-Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce.djvu/022

Ta strona została przepisana.

lliam szedł za nim, a obejrzawszy się jeszcze raz w dół rzéki, ujrzał na maszcie tylnym flagę Wielkiéj Brytanii.
Powrót odbył się szybko. O godzinie pierwszéj, astronom i strzelec wstrzymali się o ćwierć mili od wodospadu, w miejscu gdzie brzeg, zataczając się w półkole, tworzył małą zatokę, bardzo przydatną do wylądowania, w tém bowiem miejscu głębia wody dochodziła do samego brzegu.
Statek, płynący daleko szybciéj, aniżeli idący pieszo, był już zapewne niedaleko; dostrzedz go nie było można, bo zarośle wysokie, zbiegające aż do samego krańca wody, zasłaniały widok; lecz słyszeli wyraźnie jeżeli nie turkot szruby rozbijającéj fale, to przynajmniéj przeraźliwy gwizd machiny parowéj, górujący nawet nad grzmotem blizkiego wodospadu.
Gwizd nie ustawał; znać komenderujący dawał sygnał oczekującym przy katarakcie o przybyciu statku.
Myśliwiec na to hasło odpowiedział wystrzałem ze sztućca, którego huk powtórzyły kilkakrotnie nadbrzeżne skały.
Statek ukazał się wreszcie; obydwóch oczekujących spostrzeżono. Na znak dany przez astronoma statek, skierowany ku brzegowi lewemu, przybił do lądu: myśliwiec pochwycił wyrzuconą linę i przymocował do drzewa.
W téj chwili człowiek wysokiego wzrostu, wyskoczył lekko na brzeg, zwrócił się ku Wiliamowi, reszta osady także na ląd wysiadła. Wiliam Emery poszedł naprzeciw wysiadającego i zagadnął:
— Pan pułkownik Everest?
— Pan Wiliam Emery?
Młody astronom i kolega jego z obserwatoryum w Grenwich powitali się, podając sobie ręce.
— Panowie — rzekł pułkownik, zwracając się do swych towarzyszy — pozwólcie sobie przedstawić szanownego Wiliama Emery, z obserwatoryum w mieście Kap, który był łaskaw oczekiwać nas przy wodospadzie Morgheda.
Cztérech podróżnych, otaczających pułkownika, powitało