Strona:Juliusz Verne-Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce.djvu/104

Ta strona została przepisana.

Pies zatrzymał się nad jego brzegami i szczekał zapalczywie.
— Oto jest, oto jest! — zawołał Mokum.
Rzeczywiście na końcu półwyspu, zapuszczającego się daleko w jezioro, siedział Mikołaj Polander na kłodzie nieruchomy, w odległości trzechset kroków.
Uczony matematyk nic nie wiedział, co się dokoła niego działo; miał na kolanach tabliczkę, w ręku ołówek... całą postać nieruchomą. Zapewne zajęty był jakiémś obliczaniem.
Towarzysze nie mogli powstrzymać okrzyku trwogi. Naokoło mędrca czatowała liczna gromada krokodylów wzniesionych nad wodę paszczami, a on nawet nie przeczuwał ich obecności. Żarłoczne płazy podsuwały się zwolna i mogły go lada chwilę pochwycić.
— Śpieszmy się — poszepnął strzelec — nie rozumiem, na co jeszcze krokodyle czekają.
— Czekają zapewne aż skruszeje — zauważył sir John Murray, robiąc aluzyą do spostrzeżeń krajowców, którzy twierdzą, że płazy te nie lubią świeżego mięsa.
Bushman i John zalecili towarzyszom, aby na nich zaczekali w miejscu, dopóki sami nie obejdą jeziora i nie dostaną się do przesmyku wązkiego, którym dojść mogą do Polandra.
Nie uszli jeszcze stu kroków, gdy krokodyle, opuszczając głębie, zaczęły wyłazić na ląd, idąc prosto ku swéj zdobyczy.
Uczony nic nie widział; oczy jego nie opuszczały tabliczki, a ręka wciąż coś na nich kréśliła.
— Oko pewne, krew zimna, inaczéj zginął, — poszepnął strzelec sir Johnowi.
Obadwaj przyklękli, a wycelowawszy do poczwar najbliższych Polandra, dali ognia. Dwa strzały huknęły i dwa jaszczury, ze zgruchotanym kręgiem pacierzowym runęły w wodę; reszta w mgnieniu oka pogrążyła się w głębiach.
Na huk broni palnéj, Polander nakoniec podniósł głowę, poznał swych towarzyszy i pobiegł ku nim, wywijąc tabliczką.