wonaki, przechadzające się jakoby ogniste duchy pomiędzy zaroślami; czaple, kszyki, bekasy i kalasy przysiadające na grzbietach bawołów, rozciągniętych na murawie; siewki, ibisy egipskie, pelikany maszerujące szeregami jak wojsko — wszystko to ożywiało nadobną krainę, któréj jeszcze tylko niedostawało człowieka. Ze wszystkich jednak mieszkańców skrzydlatych, najbardziej zajmowały oka zmyślne „tkaczyki,“ których zielone gniazdka, niby olbrzymie gruszki, zwieszały się z gałązek wierzb płaczących. William wziął je zrazu za płód roślinny; jakże się zadziwił, zerwawszy parę i znalazłszy wewnątrz zielonej powłoki pisklęta; a jednak niezawodnie wzruszyłby ramionami z politowaniem, gdyby był wyczytał w opisach którego z starożytnych podróżników, że w Afryce znajdują się drzewa, których owoc żywe wydaje ptaki.
Karru więc przedstawiało w obecnéj chwili bajecznie żyzną krainę, eldorado paszy dla przeżuwaczów. Gnu o kończystych kopytach, kaamy, o których Harris twierdził, że się składają z trójkątów, łosie, gemzy, gazelle, przesuwały się licznemi stadami. Co za rozmaitość zwierzyny, jaka nęcąca pokusa dla zapalonego myśliwca. Nie mógł jej się oprzeć sir John Murray i uzyskawszy dwudniowy urlop od pułkownika Everesta, udał się natychmiast na polowanie wraz z Busmanem, a William Emery przyłączył się do nich, jako amator. Ileż tu pomyślnych strzałów przybyło do księgi myśliwskiej zacnego dżentelmana; ileż trofeów myśliwskich zdobył dla przyozdobienia swego zamku w górach szkockich! W dwóch tych rozkosznych dniach polowania wywietrzały mu zupełnie z głowy tryangulacye, południki, zenity i wszystkie tym podobne nudne zajęcia. Dzierżąc strzelbę silną i pewną dłonią, zapominał, że wczoraj jeszcze trzymał ją na lunecie południkowej; oko, znużone widokiem gwiazd, szukało wytchnienia; spoczywając na celu sztućca lub dubeltówki, ścigało ono migającą sążnistemi susami antylopę, zamiast wpatrywać się w leniwie przesuwającą się gwiazdę stałą trzynastéj wielkości. W ciągu tych dwóch dni, sir John Murray przemienił się w tak zapalonego myśliwca, tak głęboko pogrzebał nudnego astronoma,
Strona:Juliusz Verne-Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce.djvu/148
Ta strona została przepisana.