tém, nie szczędził im słów i zachęty, biegając od jednego do drugiego i próbując zgromadzić do kupy rozpierzchłych, ale mu się to nie udawało, i ani się spostrzegł, jak mu znaczna liczba ludzi ubyła.
O godzinie jedenastéj, wozy idące na czele karawany znajdowały się już tylko o dwie mile angielskie od góry Skorcew. Pomimo ciemności, wyniosła i odosobniona góra wznosiła się w oddaleniu, jakoby ogromna piramida. Ciemność nocy powiększała jeszcze jéj rozmiary.
Jeżeli Mokum nie mylił się, to jezioro Ngami leżało po drugiéj stronie téj góry. Należało więc obejść ją najkrótszą drogą, aby się dostać do słodkiéj wody. Co chwila przybliżano się ku niéj.
Bushman właśnie zamierzał z trzema Europejczykami wyruszyć przodem w lewą stronę, gdy strzały, w znacznéj odległości, lecz wyraźne, nagle go wstrzymały.
Anglicy natychmiast wstrzymali konie, przysłuchując się z łatwą do pojęcia obawą. W kraju, którego mieszkańcy używają tylko strzał i dzirytów, odgłos broni ognistéj musiał ich zdziwić i zatrwożyć.
— Co to jest? — zapytał pułkownik.
— Huk broni ognistéj — odrzekł sir John.
— Broni ognistéj? — krzyknął pułkownik — w któréj stronie?
Zagadnięty Bushman odpowiedział:
— Wystrzały te pochodzą ze szczytu Skorcewa. Czy widzisz pan błyski, ukazujące się na nim? Tam się biją. Niezawodnie Mokololowie uderzyli na Europejczyków.
— Na Europejczyków! — zawołał William Emery.
— Tak panie — odpowiedział Mokum — ten huk może jedynie pochodzić z udoskonalonéj broni europejskiéj.
— A więc Europejczycy byliby tam — mówił pułkownik — jakiéjkolwiek byliby oni narodowości, należy pośpieszyć im z pomocą.
— Tak, tak, naprzód, naprzód! — zawołał William Emery, którego serce ścisnęło się boleśnie.
Strona:Juliusz Verne-Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce.djvu/175
Ta strona została przepisana.