Strona:Juliusz Verne-Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce.djvu/193

Ta strona została przepisana.

której zrujnowana wznosiła się forteczka, miała zaledwie paręset sążni największej średnicy. Ziemię pokrywały zioła dość bujne, pomieszane z krzewiną gęstą; rosły tu mieczyki, wrzosy i inne górskie rośliny. Na spadzistych bokach, wysterczającemi załomami skał przerywanych, były zarośla tarniny, białem osypane kwieciem.
Zwierząt nie dostrzeżono zupełnie. Po całogodzinném oczekiwaniu nic się nie ukazało; kilka ptaszyn o czerwonych dziobkach i ciemném, upierzeniu przelatywało z gałązki na gałązkę. Sir John nie dał do nich ognia, bo za pierwszym strzałem pierzchnęłoby niezawodnie całe stadko. Nie było więc nadziei, ażeby polowanie mogło powiększyć zapasy spiżarniowe.
— Będziemy łowili ryby w jeziorze — odezwał się sir John, wpatrując się w wspaniałe zwierciadło wód u stóp góry roztoczone.
— Łowić ryby bez sieci i wędek — odparł Bushman — znaczy to samo, co chcieć chwytać ptaki rękami; lecz nie rozpaczajmy; wydobyliśmy się już nie z jednego kłopotu, a może przypadek nam i tym razem poszczęści.
— Przypadek — mówił sir John — przypadek dobry, jeżeli Bóg go nastręczy; ach, ten przypadek to najlepszy liwerant, najdoskonalszy geniusz opiekuńczy. On to nas połączył z przyciółmi, on ich doprowadził tam, gdzie my musieliśmy iść koniecznie; a da Bóg, wszystkich nas do upragnionego zawiedzie celu.
— I on nas wyżywi.
— Nieinaczéj, dzielny mój przyjacielu, on nas wyżywi, a dokonawszy tego, spełni tylko swoją powinność.
Słowa szlachetnego Anglika nie zupełnie trafiły do przekonania Bushmana; wprawdzie przypadek niekiedy czynił ludziom przysługi, wszelako należało mu dopomagać — i strzelec postanowił dopomagać mu.
Dnia 25 stycznia nie zaszła żadna zmiana w położeniu naszych przyjaciół, ani ich wrogów. Mokololowie obozowali spokojnie, stada ich wołów i owiec pasły się na pięknych pastwiskach, zasilanych podskórnemi wodami; złupione wozy umieszczono