Strona:Juliusz Verne-Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce.djvu/204

Ta strona została przepisana.

wiedzieli o tém dobrze, że nie mogą spodziewać się żadnéj litości od okrutnych wrogów. Niczém były najstraszniejsze zwierzęta afrykańskie w porównaniu z zażartymi Mokololami. Okrucieństwem zawstydziliby tygrysy, gdyby szczęściem Afryka ich nie wydawała.
O wpół do jedenastéj pierwsze zastępy dzikich wdarły się na płaszczyznę, tworzącą wierzch góry; oblężeni nie mogli wdać się w bój ręczny z hordą rozbójników, bo broń palna w tym razie była nieużyteczną, a liczbaby ich zgniotła; należało szukać schronienia za murem. Na szczęście mały oddziałek był jeszcze nietkniętym, bo Mokololowie, jak już mówiliśmy, nie używali ni strzał, ni dzirytów.
— Za mury! — zakomenderował potężnym głosem pułkownik.
Jeszcze raz dawszy ognia, oblężeni, idąc za przykładem wodza, schronili się za mury.
Dzicy powitali odwrót radosnym okrzykiem wojennym i poczęli się cisnąć ku wyłomowi w murze, aby przezeń dostać się w obręb twierdzy.
Nagle zagrzmiał straszliwy huk — niby trzask piorunu, rozdrabniający się na mnóstwo gromów pojedynczych. To kartaczownica, zakręcona ręką sir Johna, zabrała głos w bitwie. Dwadzieścia pięć lufek armatnich, rozłożonych wachlarzowato, sypnęło gradem kul na gromady dzikich, cisnących się w wyłom; deszcz ołowiu druzgotał rozbójników i zmiatał ich secinami; w mgnieniu oka oczyścił plac boju. Straszne wycie Mokololów odpowiedziało na huk kartaczownicy, lecz okrzyk ten słabnął, a wreszcie ucichł; zrazu wypuścili oni chmurę strzał, lecz te nikogo nie dosięgły.
— Przewybornie sprawia się maleńka — zawołał Bushman, zbliżając się do sir Johna. — Gdy się pan zmęczysz wygrywaniem na téj katarynce, to pozwolisz, ażebym i ja dał koncert.
Lecz kartaczownica zamilkła. Mokololowie, przerażeni straszliwym skutkiem śmiertelnego narzędzia, pierzchli na obie strony, szukając gdzie można schronienia, pozostawiając płaszczyznę gęsto pokrytą trupem.