Zaledwie atak dzikich zwolniał, a natychmiast pułkownik Everest i Mateusz Strux, korzystając z chwilowéj przerwy, pobiegli na basztę dla spojrzenia w lunetę. Ani wycia dzikich, ani groźne niebezpieczeństwo nie przeraziło ich. Bez najmniejszego wzruszenia, z dziwnie zimną krwią, wpatrywali się kolejno w otwór lunety tak spokojnie, jak gdyby znajdowali się w swoich uniwersyteckich obserwatoryach. Za chwilę okrzyki znowu zabrzmiały, oznajmując ponowienie się walki, lecz dwaj uczeni pilnowali z kolei swego stanowiska, nie zwracając uwagi na dzikich.
W istocie zacięta walka zawrzała z nową gwałtownością; już nawet i kartaczownica nie mogła poradzić tłumom pchających się ślepo wszystkiemi wyłomami z straszliwém wyciem. Przez pół godziny jeszcze Europejczycy bronili im każdéj stopy ziemi; oblężeni, broni swéj zawdzięczając opór, dotąd otrzymali zaledwie kilka zadraśnięć lekkich asagajami; mimo kilkuset poległych, zajadli dzicy cisnęli się naprzód; broniący się dotrzymywali placu, zażartość obu stron wzrastała.
Nagle około wpół do dwunastéj Mateusz Strux, stojący z kolei przy lunecie, przypadł bez tchu do pułkownika, strzelającego do dzikich. Twarz Mateusza okazywała silne wzruszenie, malowało się na niéj zachwycenie połączone z pomieszaniem; w kapeluszu jego drgała jeszcze strzała świeżo wypuszczona. Ujrzawszy Everesta, zawołał drżącym głosem:
— Sygnał! sygnał!
— Co! co? — krzyknął pułkownik, nabijając broń.
— Sygnał!
— Widziałeś go?
— Widziałem.
Everest, wypaliwszy do jednego z wodzów nieprzyjacielskich, wydał okrzyk tryumfu i popędził ku baszcie, a za nim Strux zbladły od wzruszenia. Tam ukląkł przy lunecie i, powstrzymując bicie serca, patrzył w nią; patrzył, zapominając o śmierci wiszącéj mu nad głową — o całym świecie.
Na szczycie Volquiri jaśniał sygnał. Widział go wyraźnie
Strona:Juliusz Verne-Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce.djvu/207
Ta strona została przepisana.