miaru, trzeba było ażeby William Emery z Zornem ze swéj strony oznaczyli kąt rozwartości i niezawodnie na szczycie Valquiri oczekiwali niecierpliwie ukazania się ognia na Skorcewie.
— Jeszcze jedno wysilenie — zawołał pułkownik.
I podczas gdy jego towarzysze z największą trudnością powstrzymywali nawałę dzikich, Everest wpadł do baszty. Była to budowa z drzewa wysuszonego na skwarze słonecznym; dość było jednéj iskry, aby zażegnąć ją płomieniem. Everest, zapaliwszy zwitek papieru, rzucił go na kupę wiórów, leżącą w kącie — buchnęły płomienie, a dzielny astronom wypadł z baszty, w celu połączenia się z towarzyszami.
Nagły pożar zwrócił całą uwagę dzikich. Korzystając z tego, załoga spuszczała się stromą ścieżką, unosząc wspólnemi siłami kartaczownicę, któréj porzucić nie chcieli. Dostrzegli ich Mokololowie, ale zapóźno, bo już byli na łodzi. Maszynista, stosownie do rozkazów, trzymał parę w pogotowiu, puszczono w ruch maszynę, a statek natychmiast odbił od brzegu i posunął się na otwarte jezioro. Posłano dzikim, stojącym w osłupieniu na krańcu góry, salwę, która jeszcze kilkunastu zwaliła.
Wkrótce szalupa odpłynęła tak daleko, że można było dojrzéć pożar na szczycie Skorcewa. Baszta płonęła jak pochodnia, a światło jéj niezawodnie było widać z wierzchołka Volquiri.
Potężnym okrzykiem powitała osada statku pożar baszty, która, jakby latarnia morska, rozrzucała daleko w przestrzeń snopy światła.
William i Zorn posłali swym kolegom gwiazdę, a ci odpowiedzieli im słońcem.