już się zwrócić i ścieśniając coraz bardziej koło, osaczyć małpy. Szli więc napowrót w odległości o 10—15 kroków jeden od drugiego, zachowując jaknajgłębsze milczenie, unikając zdeptania suchéj gałęzi i wszelkiego szelestu, aby nie zwrócić uwagi zwierząt; zdawało się, że to oddział północno-amerykańskich Indyan, tropiących wroga.
Nagle na skinienie Mokuma zatrzymali się wszyscy z bronią na oku, z palcem na cynglu.
Stado pawianów ukazało się; zdawało się że coś ich niepokoi; stały na czatach. Stary samiec wielki, ów rabuś regestrów dawał niedwuznaczne oznaki obawy. Polander poznał go natych, miast, małpa jednak nie miała najmniejszego skrawka papieru przy sobie.
— Ha łotr! rabuś! — mruknął uczony, zaledwie powstrzymując się.
Wielka małpa, przelękniona i niespokojna, dawała jakieś znaki towarzyszom. Samice, zarzuciwszy młode na plecy, zbiły się w gromadkę, samce krążyły około nich z niepokojem.
Strzelcy podsuwali się coraz bliżéj. Każdy z nich brał na cel dużego pawiana, oczekując dogodnéj chwili do strzału; wtem skutkiem mimowolnego poruszenia strzelba Polandra wypaliła.
— Przekleństwo! — krzyknął sir John, dając ognia ze sztućca. Kilka strzałów odpowiedziało mu, trzy małpy padły trupem, reszta szalonemi skokami, jakby na skrzydłach, przesadziła przez głowy myśliwych.
Jeden tylko pawian, zamtast uciekać wraz z innemi, podskoczył ku ogromnemu sykomorowi. Z zręcznością akrobaty wdarł się na jego pień i zniknął w gęstwinie konarów. Był-to właśnie sprawca kradzieży.
— Tam są skradzione regestra! — zawołał Mokum i nie mylił się.
Zachodziła obawa, ażeby pawian nie uszedł, przeskakując z gałęzi na gałęź, lecz Mokum, celując z zimną krwią, dał ognia; raniona w nogę małpa, obsuwała się z gałęzi na gałęź, trzymając w ręce papiery wydobyte z dziupla drzewa.
Strona:Juliusz Verne-Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce.djvu/219
Ta strona została przepisana.