Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/013

Ta strona została skorygowana.
— 5 —

— A nie masz pan zamiaru wrócić do ojczystego kraju?
— Do Baltimore, na dawną nędzę, panie, gdy tu nie miałem dotąd powodu skarżyć się na losy? — zawołał z przejęciem — nie panie!
— Winszuję ci, panie Atkins! Ale możebnem jest wszakże, że kiedyś przyjdzie ci ochota...
— Cóż znowu! Dąb ze mnie, mówiłem panu, dąb z zapuszczonemi w ten grunt głęboko korzeniami...
Z przyjemnością, chociaż nie bez zdziwienia słuchałem słów tego człowieka, który umiał czuć się szczęśliwym, jak owe pingwiny na skalistych, pustych brzegach niegościnnej ziemi Kerguelen, żyjąc tam wraz z zabiegliwą żoną i doskonałem zdrowiem cieszącemi się dziećmi, z których starsi synowie już na własną pracowali rękę: jeden jako cieśla, a dwaj drudzy zajmując się rybołóstwem lub polowaniem na foki. Swoją drogą interesa pod Zielonym Kormoranem szły wcale nie źle; pan Atkins bowiem miał zdolności kupieckie, więc starał się zawsze dobrze zaopatrzyć swój magazyn — i przybijające do portu okręty znajdowały tu potrzebne zapasy smoły, żywicy, tłuszczów, solonego mięsiwa ze zwierząt morskich i ryb, a wreszcie niejednę buteleczkę wisky i wódek wszelakich.
— Tak więc, panie Atkins — odezwałem się po krótkiej chwili, aby zakończyć rozmowę — przyjemnie mi żem zwiedził te ziemie, ale też nie będę się wcale gniewał, gdy się już znajdę znowu na okręcie.
— Jeszcze odrobinę cierpliwości — perswadował filozoficznie Atkins — nie trzeba nigdy pragnąć zbyt gorąco, ani przyspieszać chwili pożegnania! Zresztą nie zapominaj pan, że niebawem i do nas piękna nadejdzie pora. Za pięć lub sześć tygodni...
— A tak — zawołałem — za pięć lub sześć tygodni! Tymczasem zaś góry i doliny, skały i wybrzeża pokrywa gru-